|
|
Nowy rok, nowy minister, stare problemy |
Nowy rok szkolny rozpoczęło 3 września ponad 5,5 mln uczniów - 2,5 mln to uczniowie podstawówek, 1,5 mln to gimnazjaliści, a niewiele liczniejszą grupę stanowią uczniowie szkół ponadgimnazjalnych. Uczniowie - przynajmniej teoretycznie - powinni wracać do szkół w lepszych nastrojach niż przed wakacjami. W połowie sierpnia został bowiem odwołany z MEN Roman Giertych, który po 16 miesiącach swoich rządów zostawił pobojowisko.
Ale problemy polskiej szkoły na Giertychu ani się nie kończą (jego następca budzi również spore kontrowersje w środowisku uczniowskim i nauczycielskim), ani też nie od niego się zaczęły. Ciągną się one przynajmniej od czasów reformy Handkego, a tak naprawdę od początku polskiej transformacji.
Eton nie będzie
Wakacje w szkołach upłynęły pod znakiem realizacji sztandarowych decyzji byłego już szefa MEN. Jeszcze pod koniec ubiegłego roku szkolnego ruszyła mundurkowa rewia mody. Giertychowi i części rodziców marzyły się marynarki, żakiety, spódniczki i krawaty jak z paryskiego żurnala, a najlepiej inspirowane elitarnymi szkołami brytyjskimi. Marzenie prysło jednak po zetknięciu z rzeczywistością. Przypomnijmy: 60 proc. Polaków żyje poniżej minimum socjalnego. Ta smutna statystyka przypomniała o sobie podczas debat w polskich szkołach. Prawie wszędzie rodzice przegłosowali, że koszt mundurka musi się zmieścić w 50 zł. Na dotację tej wysokości, czyli tzw. mundurkowe, mogą liczyć dzieci z rodzin najuboższych, w których dochód na osobę wynosi nie więcej niż 351 zł.
W wielu szkołach powtarzał się ten sam scenariusz. Trójki klasowe w porozumieniu z dyrekcją wybierały eleganckie mundurki za 150-200 zł. Wówczas większość rodziców buntowała się i stawało na propozycjach znacznie tańszych. Jak zatem wyglądać będą polscy uczniowie we wrześniu 2007 r.? Królować będą kamizelki i bluzy uszyte z najtańszych materiałów. Po pierwsze, trudno wróżyć takim mundurkom żywotność. Po drugie, niełatwo jest zrozumieć, czym będzie się różnić chłopak w szerokich spodniach i szkolnej bluzie od innego w szerokich spodniach i bluzie wybranej przez siebie. Po trzecie, największą wadą mundurków będzie ich uniwersalność. W jednej ze szkół zdecydowano się na polarowe kamizelki. Na pewno świetne będą w zimie, jednak trudno sobie wyobrazić, jak szkoła zmusi gimnazjalistów do pocenia się w nich w czerwcowe upały.
Jako argument za wprowadzeniem mundurków podawano, że w ten sposób ukryje się różnice w statusie materialnym uczniów. Intencje były szlachetne, ale czy rzeczywiście kamizelka jest w stanie zakryć różnice w dochodach rodziców? Okazuje się zresztą, że nawet kamizelki nie będą równe. Zamożniejsi rodzice szyją bowiem swoim pociechom mundurki z materiałów lepszych niż te, na które zdecydowała się szkoła.
Inny problem pojawi się w zespołach szkół, w których mieści się i gimnazjum, i liceum, w którym mundurki nie będą obowiązkowe. Dyrektorzy tłumaczą więc, że mundurkowy przymus doprowadzi do stygmatyzacji gimnazjalistów. Ręce zacierają tylko zakłady krawieckie. Większość nie nadąża z realizacją zamówień. W efekcie uczniowie około połowy warszawskich szkół rozpoczną rok szkolny "po cywilnemu".
Droga wiedza
Zakup mundurków podniesie i tak już duże, dla wielu rodzin zbyt duże, wydatki szkolne. Największa w nich pozycja to koszt nowych podręczników. Co gorsza rodzeństwo nie może dziedziczyć ich po sobie, bo nauczyciele, korzystający z szerokiej oferty książek dostępnych na rynku, często zmieniają podręczniki. Minister Giertych chciał ulżyć ciężkiej doli rodziców, proponując, aby szkoła na trzy lata wybierała jeden podręcznik do danego przedmiotu. Pomysł ostatecznie został storpedowany. Zgodnie z poprawkami Senatu szkoła ma wybierać nie jeden podręcznik, ale trzy. W ustawie znalazła się również furtka podważająca intencje Giertycha. Mianowicie "w uzasadnionych wypadkach" może dojść do zmiany podręczników przed upływem trzyletniego okresu. Zdaniem wiceszefa Związku Nauczycielstwa Polskiego, Krzysztofa Baszczyńskiego, działania Giertycha były nielogiczne. - Jeśli zależało mu na tym, aby nauczyciele nie zmieniali podręczników, to dlaczego zmieniał listę lektur i podstawę programową? Dlaczego chciał podzielić historię na historię Polski i powszechną? Takie decyzje powodują konieczność pisania nowych podręczników. Doli rodziców to raczej nie ulży - tłumaczy Baszczyński.
Niestety, w ślady Giertycha poszedł również minister Legutko. Kilka dni przed początkiem roku szkolnego podpisał rozporządzenie zmieniające podstawy programowe z matematyki i języka polskiego. W przypadku polskiego dodano nowe lektury, w przypadku matematyki - całe działy zostały przesunięte z jednego rodzaju szkoły do drugiego. Bryły obrotowe wróciły do podstawówki, twierdzenie Talesa - do gimnazjum. Emocje budzi nauczanie procentów dopiero w gimnazjum. Minister na wszystko znajduje jedno wytłumaczenie - obowiązkowa matura z matematyki w 2010 r. Działania ministra mają jednak również inne doraźne konsekwencje. Podręczniki do polskiego i matematyki z dnia na dzień stały się nieaktualne. Zmienić ich już się nie da, bo przygotowanie i druk trwa co najmniej rok. Uczniowie będą więc uczyć się z nieaktualnych podręczników.
Elementarz liberalnej demokracji
Jedną z przyczyn zmiany podstawy programowej z języka polskiego była zainicjowana przez Giertycha awantura o kanon lektur szkolnych. Ostatecznie spór rozsądził Ryszard Legutko. Wyrok raczej nie jest salomonowy, PiS-owski minister jest bowiem zdeklarowanym konserwatystą. Najważniejszą zmianą w porównaniu z kanonem Giertycha było przywrócenie "Ferdydurke" Witolda Gombrowicza i pozbycie się twórczości Jana Dobraczyńskiego. Na liście lektur znajdziemy natomiast konserwatystę Józefa Mackiewicza oraz dzieło Pawła Zuchniewicza "Wujek Karol. Kapłańskie lata Papieża". Nowość w porównaniu z kanonem minister Łybackiej stanowią również dzieła Jana Pawła II, do tego dochodzą wspomnienia abp. Majdańskiego i kard. Wyszyńskiego.
Liczna reprezentacja literatury katolickiej w spisie lektur jest jednym z symptomów zjawiska konfesjonalizacji szkół publicznych w Polsce. Na łamach "Gazety Wyborczej" problem ten został podniesiony przez prof. Jana Hartmana, filozofa z Uniwersytetu Jagiellońskiego. "Elementarz liberalnej demokracji leży już na urzędniczych biurkach, ale jeszcze nie został otwarty", pisze Hartman, omawiając swoje potyczki z dyrekcją krakowskiej podstawówki. "Szkoła mojej córki, zwykła samorządowa szkoła podstawowa w Nowej Hucie, jest niemalże sanktuarium. Pierwszy z nią kontakt mojego dziecka polegał na poświęceniu tornistrów. Symbole religijne są tam obecne na każdym kroku, a uroczystości religijne i rekolekcje przewijają się przez szkolną codzienność często kosztem lekcji świeckich" - ten fragment tekstu Hartmana świetnie koresponduje z odczuciami wielu rodziców.
Przykłady na poparcie tez profesora można mnożyć. W Szkole Podstawowej nr 51 w Lublinie wywieszono tablicę z "12 zasadami kulturalnego spożywania posiłków". Zasada pierwsza - napisana większą czcionką - brzmi: "Pamiętam o modlitwie przed i po jedzeniu". A co na to dyrekcja szkoły? - Treść tablicy wynika z programu konsultowanego z rodzicami - mówi dyrektorka. Dodaje, że w szkole tylko trójka dzieci nie chodzi na religię, więc nie ma problemu. Rzeczywiście elementarz liberalnej demokracji jest mocno zakurzony.
Kolejnym krokiem na drodze do konfesjonalizacji polskiej szkoły było rozporządzenie ministra edukacji o wliczaniu oceny z religii do średniej ocen. Zostało ono ostatecznie podpisane przez ministra Legutkę wbrew opinii większości Polaków. A Kościół konsekwentnie realizuje swój program. Kolejnym etapem ma być matura z religii w 2010 r. W tej sprawie Kościół - od o. Rydzyka do abp. Nycza - mówi jednym głosem. A co z etyką? Tutaj cisza. Na razie obliczono, że lekcje etyki odbywają się w 353 polskich szkołach. Na przeszło 32 tysiące.
O godne pensje
Niejako obok tych dyskusji przez całe wakacje toczyła się walka nauczycieli o sprawy związane z ich bytem materialnym. - Grzechem pierworodnym polskiego systemu oświaty jest przekazanie finansowania szkolnictwa samorządom. Oczywiście szkoły mogą być samorządowe, jednakże pensje nauczycielskie powinny być wypłacane z budżetu centralnego - mówi Krzysztof Baszczyński, wiceprezes ZNP.
Przed zbliżającymi się wyborami głośno było o porozumieniu rządu z "Solidarnością", na mocy którego płace w sferze budżetowej miałyby wzrosnąć o 9,3 proc. Czy aby na pewno? Jeśli odliczymy od tego 2,3 proc. waloryzacji z powodu inflacji i 5 proc. pozapłacowych kosztów pracy (tzw. klin podatkowy), to okaże się, że realny wzrost wynagrodzeń wyniesie zaledwie 2 proc. Co to oznacza w praktyce? Nauczyciel dyplomowany - czyli ten zarabiający najwięcej - dostanie 44 zł podwyżki. Nauczyciele na wcześniejszych etapach awansu zawodowego będą mogli doliczyć sobie do wynagrodzenia ledwie kilkanaście złotych.
Podstawowym postulatem ZNP jest podniesienie wynagrodzenia nauczyciela stażysty do poziomu 100 proc. kwoty bazowej określanej dla pracowników sfery budżetowej. Sławomir Broniarz, prezes ZNP, przypomina zaskoczenie premiera Kaczyńskiego, gdy ten dowiedział się, że nauczyciele zarabiają mniej, niż wynosi kwota bazowa. Gdyby rząd spełnił postulat związku, to nauczyciel stażysta zarabiałby 1885 zł brutto. Zgodnie z Kartą nauczyciela automatycznie wzrosłyby też płace innych nauczycieli. Średnie wynagrodzenie brutto nauczyciela kontraktowego powinno wynosić 2356 zł, mianowanego - 3299 zł, a dyplomowanego - 4241 zł. W przypadku nauczycieli dyplomowanych oznaczałoby to podwojenie otrzymywanych pensji. Trudno w tej sytuacji spodziewać się, by nauczyciele entuzjastycznie reagowali na dwuprocentową podwyżkę promowaną przez rząd.
Uzupełnieniem marnych pensji są np. wynagrodzenia za pracę w komisjach maturalnych. "Nauczyciele oskubani na 12 baniek" - takie tytuły prasowe dobrze oddają atmosferę panującą wśród egzaminatorów. Zapłatę za pracę w czasie ustnych egzaminów maturalnych nauczyciele mieli otrzymać do 10 lipca. Liczyli, że dzięki tym pieniądzom będą mogli wyjechać na wakacje. Przeliczyli się. Pieniądze otrzymała tylko garstka w gminach, w których zapłacono im ze środków własnych. Jednak wspomniane 12 mln zł to tylko wierzchołek góry lodowej. Nauczyciele uważają, że system wyliczania wynagrodzeń za pracę w komisjach jest niesprawiedliwy. Nie uwzględnia bowiem czasu, jaki nauczyciel musi poświęcić na ocenienie ucznia i wypełnienie dokumentów. - Ministerstwo jest winne nauczycielom nie 12, lecz 18 mln zł - tłumaczy Broniarz. Nauczyciele już składają w sądach pozwy o zaległe honoraria i odsetki.
Powrót 65-letniego belfra?
Środowisko nauczycielskie żyje jednak nie tylko problemami płacowymi. Wiele emocji wzbudza sprawa wcześniejszych emerytur. Jeszcze przed początkiem roku szkolnego Sejm znowelizował art. 88 Karty nauczyciela. Dotyczy on nauczycieli, którzy w tym roku skorzystali z prawa do przejścia na wcześniejszą emeryturę. - Zgodnie z poprzednim stanem prawnym blisko 40 tys. nauczycieli znajdowało się w takiej sytuacji, że chciało pracować, ale jeżeli nie odeszliby w tym roku na emeryturę, byliby zmuszeni pracować do 65. lub 60. roku życia - wyjaśnia Broniarz. Teraz będą mogli wybrać dowolnie moment przejścia na wcześniejszą emeryturę. Mowa oczywiście o tych pracownikach, którzy prawo do takich świadczeń już nabyli. Na tym batalia o prawo do wcześniejszych emerytur się nie kończy. Od kilku dni sejmowa Komisja Pracy i Polityki Społecznej pracuje nad ustawą przedłużającą wcześniejsze emerytury. ZNP proponuje, aby prawo do tego świadczenia nauczyciele mogli nabywać jeszcze przez rok. SLD zaproponował wydłużenie możliwości przechodzenia na wcześniejsze emerytury do 2011 r., a Samoobrona do 2010 r. Rząd sprzeciwia się tym projektom. Jednocześnie ZNP przypomina o Inicjatywie Obywatelskiej, która zdaniem prezesa Broniarza powinna być punktem wyjścia do dyskusji o nowym systemie emerytalnym po wyborach. Inicjatywa, pod którą podpisało się ponad 800 tys. osób, zakłada tzw. opcję zero, czyli utrzymanie prawa do wcześniejszych emerytur dla tych, którzy rozpoczęli pracę w czasie obowiązywania starych przepisów emerytalnych.
Czy rzeczywiście walka o wcześniejsze emerytury jest tak istotna? Nauczyciele nie mają co do tego wątpliwości. Dr Agata Grabowska, socjolożka edukacji z PAN, wskazuje na przyczyny wprowadzenia takiego rozwiązania: - W jakim celu zdecydowano się na wcześniejsze emerytury? Aby obniżyć średni wiek nauczycieli. Uznano, że nauczyciel po studiach ma lepszy kontakt z młodzieżą, 65-latek bywa natomiast wypalony pracą pod tablicą.
Skok cywilizacyjny?
Już niedługo zabrzmi pierwszy dzwonek, tym bardziej więc warto spojrzeć na oświatę z innej perspektywy. Zauważyć, że do łask wracają szkoły zawodowe oraz technika, które miały zostać zlikwidowane na skutek reformy Handkego. Cienko przędą natomiast ukochane dzieci reformy, czyli licea profilowane. Coraz odważniej mówi się o ich likwidacji. Źle świadczy to reformie, gdyż zgodnie z jej pierwotnymi założeniami do lamusa miały odejść licea ogólnokształcące. Ostatecznie przetrwały i w wyścigu o uczniów pokonały licea profilowane.
Coraz częściej dyskutuje się nad sensownością stworzenia gimnazjów. Obrońcy tych szkół podkreślają coraz lepsze wyniki polskich uczniów w międzynarodowym badaniu PISA, będące - ich zdaniem - rezultatem istnienia gimnazjów. Hasło likwidacji gimnazjów rzucił minister Giertych, co niejako z miejsca zdyskredytowało zwolenników tego rozwiązania. Z drugiej strony przeciwko utworzeniu gimnazjów od początku wypowiadał się ZNP. Krytycy gimnazjów wskazują przede wszystkim na katastrofę wychowawczą w tych szkołach. Ciekawy pomysł sygnalizował sam Handke, który proponuje rozważenie pomysłu połączenia gimnazjów i liceów.
Niezależnie od tego sporu Polskę czeka cywilizacyjne wyzwanie, jakim jest obniżenie wieku szkolnego. Pomysł chciało zrealizować nawet PiS, zablokował go jednak duet Giertych-Orzechowski (wiceminister) troszczący się, "aby nie odrywać dzieci od rodziny". Obniżenie wieku szkolnego pociągnie za sobą wydłużenie o rok okresu, w którym dziecko przebywa w szkole. Będzie to szansa na czteroletnią naukę w liceum, co oznacza powrót do stanu sprzed reformy. Zdaniem wielu nauczycieli - powrót do normalności. Pytanie tylko, kiedy polska szkoła będzie "normalna" również z punktu widzenia innych zachodnioeuropejskich kryteriów.
Po Giertychu Legutko
Skończył się koszmar polskich uczniów. Roman Giertych przestał być ministrem edukacji. Szefem odzyskanego przez PiS resortu został prof. Ryszard Legutko. Czy uczniowie rzeczywiście mogą odetchnąć z ulgą? Nowy minister oświadczył w jednym z pierwszych wywiadów prasowych, że "polska szkoła jest zbyt liberalna", pochwalił "kilka dobrych pomysłów" Giertycha w sprawie programu "Zero tolerancji" i po chwili wahania podpisał rozporządzenie w sprawie wliczania oceny z religii do średniej ocen.
Ryszard Legutko jest filozofem, profesorem wykładającym na UJ. Zasłynął zakazem czytania dialogów Platona w tłumaczeniu i z komentarzem lwowskiego profesora Władysława Witwickiego. Nie mniej głośnym echem odbiła się jego książka o wymownym tytule "Nie lubię tolerancji" (1993). Jego zdaniem "tolerancja to pałka do bicia tych, którzy nam się nie podobają". Przede wszystkim nie toleruje homoseksualistów. W jednym ze swoich tekstów stwierdził: "Nie da się - bez popadania w niedorzeczną ideologię powszechnego egalitaryzmu - twierdzić, że relacje heteroseksualne i homoseksualne są równe. (...) Kto mówi więc o równości, obraża zdrowy rozsądek, a przy okazji nasze podstawowe intuicje moralne".
Obawiać się nowego ministra edukacji mogą nie tylko osoby homoseksualne, ale i psycholodzy. W jednym z wywiadów tak oto scharakteryzował przedstawicieli tej profesji: "To jest grupa strasznych darmozjadów, którzy opanowują kolejne instytucje i tworzą zapotrzebowanie na samych siebie. Oczywiście, że wolę policjantów".
Wszystko to pokazuje, że przeprawa z Legutką wcale nie musi być lżejsza niż z Giertychem.
Źródło: www.portalwiedzy.onet.pl
|
|