WŁADZE ZWIĄZKU
ODDZIAŁY ZNP
SEKCJE OKRĘGOWE
DOKUMENTY ZNP
AKTUALNOŚCI
INFORMATORY
INFORMACJE DLA
PREZESÓW ODDZIAŁÓW
WSPÓŁPRACA Z JST
KALENDARZ WYDARZEŃ
PROGRAM DZIAŁANIA
ZNP 2006-2010
PORADY PRAWNE
DYŻURY W ZARZĄDZIE OKRĘGU
PRZYJDŹ DO NAS
MEDIA O NAS
LINKI
FORUM
ARCHIWUM
DANE TELEADRESOWE:
  ul. Wały Jagiellońskie 24
80-853 Gdańsk
  tel./fax: (058) 301-39-73
tel. (058) 301-17-38
  e-mail:
pomorskie@znp.edu.pl
GODZINY URZĘDOWANIA:
  Poniedziałek    7:30-18:00
Wtorek-Piątek 7:30-15:30
   
 

Ostatnia aktualizacja:
18.09.2008
godz. 21:15
Projekt i wykonanie strony:
F.U.P.H. "JLM"


Dołujący wzrost

 

 

Przyzwyczailiśmy się do niskiej inflacji. Dziś widać, że trochę za szybko i za łatwo.
Witold M. Orłowski

Przez ostatnie kilka lat przywykliśmy, że mamy w Polsce stabilny pieniądz. Ceny niewiele rosły. Był nawet moment, że najwolniej w Europie. Owszem, drażnił drożejący prąd i benzyna, cement i cegły, ale to były raczej wyjątki niż reguła. Po statystycznym uśrednieniu wszystkich ruchów okazywało się, że inflacja, czyli przeciętny wzrost cen towarów i usług, od niemal 6 lat pozostawała na niskim poziomie.

Inflacja jednak powróciła. Ceny idą w górę w tempie, którego nie notowaliśmy od lat. Za wyjątkiem kilkumiesięcznego okresu tuż po wejściu Polski do Unii (kiedy mieliśmy do czynienia z krótkotrwałym efektem dostosowania się do wyższego poziomu cen skupu żywności) od 2002 r. inflacja rzadko przekraczała 2 proc. W lutym 2008 r. inflacja sięgała już 4,2 proc. A wraz z publikowanymi przez GUS coraz gorszymi wskaźnikami wzrostu cen do polskich domów powróciło poczucie niepewności. I mgliste wspomnienie czasów, gdy nie było wiadomo, czy bankowe odsetki wystarczą dla obrony wartości naszych oszczędności, a w katalogach sprzedaży wysyłkowej nie drukowano cen, bo mogły z miesiąca na miesiąc silnie wzrosnąć.

Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej strukturze zmian cenowych, to widać, że na razie wielkich powodów do paniki nie ma. Nie jest wcale tak, że wszystkie ceny ruszyły gwałtownie do góry. Za obecną, całkiem już wysoką, inflację odpowiadają trzy grupy towarów. W pierwszej kolejności żywność, która po długim okresie dość stabilnych cen od lata 2007 r. zaczęła szybko drożeć. Drugim winowajcą są koszty utrzymania mieszkania, a więc głównie czynsze, ogrzewanie i energia. Trzecim – transport, coraz droższy z powodu rosnących cen paliw. We wszystkich tych trzech grupach dóbr w 2007 r. wzrost cen wyniósł po około 7 proc. To oczywiście dużo. W dodatku taki wzrost jest szczególnie silnie odczuwany przez uboższe gospodarstwa domowe, bo chodzi zazwyczaj o artykuły pierwszej potrzeby.

Nie można jednak zapominać i o tym, że w pozostałych grupach towarów i usług (stanowiących blisko połowę zakupów przeciętnej polskiej rodziny) wzrost cen był znacznie niższy, a czasem niemal niezauważalny. Za jedne towary trzeba było zapłacić nieco drożej (np. za obiad w restauracji), za to za inne taniej (np. za odzież, rozmowy telefoniczne albo spędzane za granicą wakacje). A w takiej sytuacji ekonomiści wahają się przed stwierdzeniem, że mamy do czynienia z erupcją inflacji.

Najgroźniejsza postać inflacji to stały proces wzrostu cen, charakteryzujący się nieustannym ich wyścigiem z płacami. Z reguły jest beznadziejny, a często określa się go mianem spirali inflacyjnej. Rosną koszty utrzymania, pracownicy domagają się więc podwyżek płac, które zrekompensowałyby im ten wzrost. Takie podwyżki są jednak znacznie wyższe od rzeczywistego wzrostu wydajności pracy. A skoro płace rosną szybciej od wydajności, rosną też koszty produkcji, zmuszając przedsiębiorstwa do dalszych podwyżek cen. Czy taki mechanizm, w krótkim okresie najlepiej opisujący inflację, zadziałał już obecnie w Polsce? Raczej nie, a przynajmniej nie on jest głównym winnym obserwowanego właśnie przyspieszenia dynamiki cen.

Wzrost cen żywności, kosztów utrzymania mieszkania i transportu nie ma wiele wspólnego z podwyżkami płac w Polsce. Wynika on głównie ze światowych trendów wzrostu cen surowców (zarówno energetycznych, jak i rolnych), za które winę ponoszą raczej rozwijające się w niesłychanie żarłoczny sposób Chiny niż nasi grożący strajkami związkowcy. Z drugiej jednak strony, ryzyko bez wątpienia rośnie. Płace zwiększają się w Polsce z dwucyfrową dynamiką – i tylko patrzeć, jak również z tego powodu zaczną wyraźnie wzrastać ceny towarów przemysłowych i usług. Albo, innymi słowy, jak inflacja wywołana do tej pory przez niezależne od nas czynniki zewnętrzne zmieni się w klasyczną spiralę płac i cen.

Na dłuższą metę to, na ile trwała okaże się inflacja, zależy jednak od zachowania banku centralnego. Ponad 40 lat temu mało wówczas znany konsultant finansowy, niejaki Alan Greenspan, napisał, że w sytuacji, gdy wartość pieniądza nie opiera się na złocie, „nie ma sposobu ochrony oszczędności przed tym, by zjadała je inflacja”. Potwierdzał tym samym powszechnie znany paradoks – pieniądze, którymi od dziesięcioleci się posługujemy, to tylko zadrukowane kawałki papieru, same w sobie pozbawione wartości. To, czy ceny towarów i usług, które za nie kupujemy, pozostają stabilne czy też rosną, na dłuższą metę zależy od tego, ile takich zadrukowanych papierków bank centralny wypuści na rynek. A ściślej rzecz biorąc (bo we współczesnym świecie większości transakcji nie dokonujemy już za pomocą gotówki, ale raczej kartami płatniczymi, czekami i przelewami bankowymi) zależy od tego, jak szybko będzie przyrastać ilość posiadanych przez nas pieniędzy – i tych w portfelu, i tych na kontach bankowych.

Jeśli bank centralny nie dopuszcza do zwiększenia ilości pieniędzy w gospodarce, ograniczając zapotrzebowanie na kredyty poprzez podwyżki stóp procentowych, spirala inflacyjna musi ulec przerwaniu, bo przedsiębiorstwa prędzej czy później natkną się na barierę braku popytu i nie zdołają przerzucić na nabywców zwiększonych kosztów płacowych. Jeśli jednak bank zawaha się przed takim twardym postępowaniem i zgodzi się na to, by pieniędzy było na rynku coraz więcej, pozwoli tym samym na dokonanie przez przedsiębiorstwa pożądanych przez nie podwyżek cen. Teraz to już nie tyle płace będą ścigać się beznadziejnie z cenami, ale raczej ścigać się z nimi będą wypuszczane w coraz większej ilości na rynek pieniądze.

Obecnie obserwowany wzrost inflacji stawia NBP przed wyjątkowo trudnym dylematem. Można oczywiście twierdzić, że wzrost cen, który dziś obserwujemy, jest w znacznej mierze niezawiniony przez nas – nie wynika bezpośrednio ani z nadmiernego wzrostu płac, ani z nadmiernej ilości pieniądza na rynku, ale z silnego impulsu płynącego ze światowych rynków surowcowych. Ale z drugiej strony jest iskrą, która może doprowadzić do wybuchu prawdziwej inflacji. Wystarczy, że wszyscy uznamy to zjawisko za trwałe, a pracownicy – już obecnie domagający się szybszego wzrostu płac – uznają dalsze wysokie podwyżki za należną im rekompensatę za rosnącą drożyznę.

Bank ma w takiej sytuacji tylko jedno narzędzie w ręku – za pomocą podwyżek stóp procentowych musi przyhamować wzrost ilości pieniądza w gospodarce po to, by przedsiębiorstwa napotkały rosnące kłopoty ze sprzedażą towarów po podwyższonych cenach i by pod groźbą wypadnięcia z rynku odmówiły swym pracownikom nadmiernych podwyżek płac. Będzie to działanie bardzo niepopularne, ale być może jedyna droga do tego, aby uniknąć przekształcenia się importowanego z zewnątrz wzrostu cen surowców w przerażającą spiralę płac i cen, która destabilizuje gospodarkę i wiedzie do coraz wyższej inflacji.

Na nasze kłopoty trzeba jednak również spojrzeć chłodno i w odpowiedniej perspektywie. Polska gospodarka jest przecież częścią gospodarki globalnej, a destabilizacyjne trendy wywołane sytuacją zewnętrzną szybko wpływają na to, co dzieje się w kraju. Ceny surowców oraz żywności rosną na całym świecie głównie skutkiem zderzenia ograniczonej podaży z błyskawicznie rosnącym popytem, za który głównie odpowiadają Chiny rozwijające się od ćwierć wieku w średnim tempie 10 proc. rocznie.

Najlepiej widać to na przykładzie cen ropy naftowej, które w ciągu ostatniej dekady wzrosły aż dziesięciokrotnie! W ślad za ostatnimi wzrostami cen ropy i gazu ceny energii w Europie wzrosły przeciętnie w ciągu ostatniego roku o 10 proc., a w Stanach Zjednoczonych aż o 20 proc. Na tym tle odnotowane w Polsce 7 proc. wzrostu nie wygląda aż tak źle. Również wzrost polskich cen żywności o 7 proc. nie jest wcale wyjątkiem – podobny odnotowują Niemcy, USA i Hiszpania, a jeszcze wyższy, bo sięgający 12–13 proc., Czechy i Węgry.

Czy są szanse na to, żeby światowy wzrost cen surowców gwałtownie wyhamował, przestając zarażać i naszą gospodarkę? Są, ale lepiej na to specjalnie nie liczyć. Bo takie gwałtowne wyhamowanie mogłoby nastąpić tylko w jednym przypadku – głębokiej globalnej recesji, która dotknęłaby i Stany Zjednoczone, i Europę, i kraje Dalekiego Wschodu, silnie ograniczając popyt na surowce. A że na taki silny kryzys na razie na szczęście się nie zanosi, więc trzeba raczej zagryźć zęby i pogodzić się z szybkim wzrostem cen oraz z konsekwencjami, jakie może spowodować także i w Polsce. I z wyższą inflacją, i z wyższymi stopami procentowymi, których zadaniem będzie ochrona przed wybuchem prawdziwej inflacyjnej zarazy.

Fakt, że Polska gospodarka jest tak ściśle związana ze światem, każe również zauważyć lepsze strony naszej sytuacji. Przede wszystkim pogłębiająca integracja Polski z Unią, która zaowocowała przyspieszeniem wzrostu gospodarczego i większą atrakcyjnością inwestycyjną, doprowadziła również w konsekwencji do znacznego wzmocnienia siły złotego. Dziś mocny złoty, chociaż częściowo, chroni nas przed konsekwencjami globalnych szoków cenowych. Światowe ceny ropy naftowej, tradycyjnie wyrażone w dolarach, zwiększyły się w ciągu ostatnich 4 lat ponad dwukrotnie. W rezultacie przyzwyczajeni do niskich cen paliwa Amerykanie ze łzami w oczach musieli zaakceptować analogiczny wzrost cen na stacjach benzynowych (cena benzyny wzrosła z 1,80 dol. do ponad 3 dol. za galon). Jednak w tym samym czasie złoty gwałtownie wzmocnił się wobec dolara i dziś płacimy za amerykańską walutę o 40 proc. mniej niż 4 lata temu. Dzięki temu dla nas wzrost cen ropy naftowej był znacznie bardziej umiarkowany i wyniósł tylko 40 proc. To duże wsparcie dla całej gospodarki.

Mocny złoty spowodował więc, że mamy obecnie w Polsce inflację znacznie mniejszą od tej, którą byśmy mieli w przypadku utrzymania się stabilnych kursów walutowych. Dzięki temu nasz kraj chwilowo nie wyróżnia się wcale niekorzystnie na tle innych. Choć z naszymi 4,2 proc. wzrostu cen lokujemy się nieco powyżej średniej w krajach OECD (3,5 proc.), to warto też pamiętać, że w Stanach Zjednoczonych wzrost cen jest nieco wyższy od naszego, a w Czechach (na które przez lata patrzyliśmy z zazdrością jako na ojczyznę szczególnie niskiej inflacji) w ciągu 2007 r. dynamika cen wzrosła z 1,5 do 7,5 proc.

Pozostaje oczywiście najważniejsze pytanie – czy nasza inflacja nie będzie nadal silnie wzrastać ze wszystkimi fatalnymi konsekwencjami? Mimo urzędowego optymizmu, podzielanej przez NBP i rząd, pewności, że najgorsze mamy już za sobą i że bank centralny nie będzie musiał sięgnąć po znacznie ostrzejsze niż dotąd podwyżki stóp procentowych, wcale nie ma. Niestety, inflacja powróciła, zarówno w Polsce jak i na całym świecie. I to, zapewne, na dłużej.

Witold M. Orłowski

Autor jest ekonomistą, dyrektorem Szkoły Biznesu Politechniki Warszawskiej, doradcą ekonomicznym PricewaterhouseCoopers Polska.

 

Źródło: www.polityka.pl